3...2...1... wakacje!
Kiedyś mówiono „kanikuła” – odwołując się do tradycji rzymskiej, gdzie termin ten oznaczał czas największych letnich upałów (słońce wchodziło wtedy w gwiazdozbiór Psa, „Canis”, stąd nazwa).
W coraz bardziej zangielszczającej się kulturze globalnego świata funkcjonuje pojęcie „holidays” – zapewne od „holy day”, „dnia świętego”, kiedy religia chrześcijańska zakazuje prac niekoniecznych.
A w polskiej tradycji mówimy po prostu – wakacje. Czyli od łacińskiego „vacatio”, oznaczającego „zwolnienie” i „uwolnienie”: w sensie prawnym bądź administracyjnym chodziło zarówno od uwolnienie kogoś od kary, jak i o pozbycie się jakichś obowiązków. I czy nie o to właśnie chodzi? O bycie wolnym (czyli nieprzymuszonym do codziennej bytności w szkole), ale i o zwolnienie z konieczności uczenia się...
Ale też przecież jest to czas zwolnienia w sensie najbardziej podstawowym – wytracenia pędu, doświadczenia czasu dla niego samego i dla tego, co najprzyjemniejsze.